Od mojego powrotu z Kanady minęły trzy tygodnie, dlatego na niektóre rzeczy można już spojrzeć z dystansu i co nieco o tym napisać.
Celem wizyty była – największa jak do tej pory – impreza organizowana przez Mozillę – Mozilla Summit 2010 w Whistler, BC. Z Aviary.pl wybraliśmy się tam 6-osobową grupą, przy czy ja i Marek przybyliśmy kilka dni wcześniej do Vancouver, żeby trochę pozwiedzać.
4 lipca 2010. Fontanny, strumyczki w 溫哥華
Zaraz po przylocie – w porcie lotniczym moją uwagę zwróciły dwie rzeczy.
Pierwsza to dobrze przemyślany wystrój portu. Wodospady, strumyczki, fontanny sprawiały, że czułem się trochę jak w dolinie w okolicach Zakopanego. Od razu człowiekowi lepiej po 15-godzinnym locie (mieliśmy awaryjne lądowanie w Keflavíku, bo jeden z pasażerów potrzebował pomocy lekarskiej). Mizernie wyglądają przy tym krakowskie Balice, lotnisko miasta, w którym mieszka o 1/3 więcej osób niż w Vancouver…
Drugą zaskakującą rzeczą były dla mnie instrukcje na lotnisku napisane w trzech językach. Po angielsku, francusku (to akurat nie dziwne – to języki urzędowe w Kanadzie) i… chińsku. Przestało mnie to dziwić, gdy dowiedziałem się, że prawie co piąty mieszkaniec tego miasta jest chińskiego pochodzenia.
Wieczorem poszliśmy zobaczyć miasto i zjeść coś dobrego. Nie za bardzo nam się to powiodło, bo jak już docieraliśmy do wcześniej wybranej restauracji, to ta okazywała się już zamknięta. W efekcie wylądowaliśmy w pizzerii. Przy czym tam pizzeria to nie jest to coś, co mają w wyobraźni Europejczycy. A bywalec krakowskiego Pomodorino mógłby przeżyć mały szok. Miejsca gdzie sprzedawano pizzę czy kebaby wyglądały obskurnie, a o czystości nikt tam nie słyszał. Klientela wpasowywała się w klimat – młodzi ludzie, niechlujnie ubrani, a często tak brudni, jakby się tarzali na ulicy. Bary mleczne w Polsce to – porównując – wyższa półka. Może mam mylne wrażenie, wyrobione na podstawie kilku lokali, ale po prostu innych z takim jedzeniem nie widziałem. A sama pizza? Przeciętna. A to wszystko przy głównej, pieszej, wyłożonej zieloną wykładziną(!) ulicy Granville…
Jeszcze jedno spostrzeżenie. Bardzo spodobała mi się numeracja ulic. Mianowicie to, że pierwsza cyfra w numerze budynku oznacza numer przecznicy. Jest to bardzo przydatne w ocenie odległości, gdzie odległości od skrzyżowań są w miarę równe. Przykładowo, gdy stoję przed budynkiem nr 430, a szukam budynku o numerze 660 przy tej samej ulicy – to wiem, że po drodze minę dwa skrzyżowania, zanim zaczną się budynki od numerach 600-699.
5 lipca 2010. Zielone ulice, wspaniały Stanley Park i wysokie kary za różne przewinienia
Następnego dnia postanowiliśmy pochodzić po Downtown. Tak, pochodzić, bo choć transport publiczny wyglądał dobrze (głównie trolejbusy i autobusy), to wszędzie było blisko. Zaczęliśmy od podziwiania widoków z wieży widokowej Harbour Centre. Ponieważ mieliśmy ograniczony czas na zwiedzanie – zdecydowaliśmy się wyruszyć do Stanley Park. Ruszyliśmy wzdłuż West Georgia Street, najważniejszej ulicy w Downtown oplecionej wieżowcami. Największe wrażenie zrobiła na mnie wszechobecna, zadbana zieleń.
Fontanny lub rzeźby przed co drugim budynkiem, a małe drzewka można zobaczyć na tarasach wieżowców.
Zielonymi pnączami oplecione są betonowe parkingi, a ogrody można spotkać nawet na dachach budynków.
Gdy dotarliśmy do parku jasne stało się, że nie będziemy w stanie zobaczyć go całego w ciągu jednego dnia. Całość to ponad 400 hektarów (co czyni go większym niż Central Park w Nowym Jorku), 200 kilometrów dróg i ścieżek… Pochodziliśmy zatem po nadbrzeżu, skąd świetnie widać Downtown, rzuciliśmy okiem na latarnię morską Brockton Point, pooglądaliśmy indiańskie słupy totemowe, fantastyczne Vancouver Aquarium (wciąż jestem pod wrażeniem delfinów, zobaczyć to na żywo, to jednak nie to samo, co w TV), potem z oddali obejrzeliśmy 9 O’Clock Gun (armata wystrzeliwująca codziennie o 21).
Z rzeczy wartych zauważenia są jeszcze dwie rzeczy. Wiewiórki i… ławki. O wiewiórkach wspominam nie dlatego, że są jakieś szczególne, tylko dlatego, że jest ich dużo i sprawiają wrażenie przyzwyczajonych do ludzi (nie uciekają).
Niezwykłe ławki
Bardzo ciekawe są ławki w parku (zresztą nie tylko w parku). Otóż niemal każda ławka ma sponsora. Są na nich tabliczki z krótkimi tekstami poświęconymi (prawie we wszystkich przypadkach) osobom zmarłym, niektóre utrzymane w zabawnym tonie (przykład: ławka umieszczona na nadbrzeżu, z której jest wspaniały widok – rodzina pisze, że tęskni za uśmiechem Dave’a i życzy mu miłego widoku).
W ten dzień mieliśmy więcej szczęścia związanego z jedzeniem i wracając nadbrzeżem trafiliśmy do restauracji Crime Lab (polecam Chicken & Chorizo Fettucini – wspaniałe!) przy 100 – 550 Denman Street.
2000$ za nieposprzątanie po psie
Warto wspomnieć jeszcze o jednej ważnej rzeczy. Vancouver jest czyste. Nie widziałem nigdzie żadnego śmiecia. Nigdzie. Potem zrozumiałem dlaczego. Gdzieniegdzie można zobaczyć tabliczki proszące ludzi, by coś robili lub czegoś nie robili. Np. Proszę posprzątać po swoim psie. Żeby nie było tak miło, jeśli ktoś nie chce słuchać takiej prośby ma od razu wypisane, na jaką karę się naraża. A kary są drakońskie. Wyrzucanie śmieci byle gdzie – do 2000$, wpuszczenie swojego psa na plac zabaw dla dzieci – do 2000$, nieposprzątanie po psie – do 2000$, itd. I na każdej tabliczce numer telefonu, gdzie zgłaszać opornych.
6 lipca 2010. Liście odciśnięte w betonie, oryginalny pastor i policja zachęcająca do kradzieży
We wtorek nie było dużo czasu na zwiedzanie bo mieliśmy jechać do Whistler. Zobaczyliśmy więc bibliotekę publiczną, gdzie najciekawszy był… chodnik przed nią. W jednym miejscu pod drzewem w betonowym chodniku wyryte były… odciski liści.
I pomyśleć, że ze zwykłego betonowego chodnika można zrobić atrakcję…
Potem zwiedziliśmy jeszcze – mieszczącą się obok naszego hotelu – starą anglikańską katedrę – Christ Church Cathedral, gdzie najciekawszy (patrząc z polskiej perspektywy) był… pastor, a raczej jego wygląd. Z wygoloną na bokach głową i zakolczykowanymi uszami w Polsce nie miałby łatwo.
Przed samą podróżą do Whistler dostrzegłem – już z autobusu, który miał nas tam zawieźć – ciekawą tabliczkę na której policja… zachęca do kradzieży aut. No dobra, wyjaśnię o chodzi. Treść tabliczki brzmiała mniej więcej tak: Auta-przynęty są wszędzie. Ukradnij jedno. Idź do więzienia. Ktoś kradnie takie podstawione i obserwowane auto i ma posprzątane.
Po dotarciu do Whistler na specjalnej mozillowej recepcji odebraliśmy identyfikatory, wybraliśmy restaurację na dzień następny i sobie koszulki w jednym z wielu wzorów.
7-9 lipca 2010. Mozilla Summit
W Whistler szybko straciłem poczucie czasu. Często zapominałem, jaki mamy dzień tygodnia i jaką mamy datę. I to pomimo, że do pokoju hotelowego co rano dostarczana była codzienna prasa. Możliwe, że wszystko przez to, że impreza była rewelacyjnie zorganizowana. Do tej pory z tak dobrą organizacją spotkałem się tylko na 10 urodzinach RMF-u w Zakopanem.
Maskotki
Zadbano o każdy szczegół. Na potrzeby imprezy graficy stworzyli maskotki – różnokolorowe potworki – z wielookie, długie, grube, wąsate, rogate itd. Pojawiały się na koszulkach, na korytarzach hotelu stały ich kartonowe wersje (niektóre nawet wskazywały drogę), pojawiały się na pocztówkach, które codziennie po powrocie z kolacji znajdywaliśmy na poduszce w pokoju hotelowym (codziennie z innym obrazkiem i tekstem), w ostatnim dniu na imprezie pożegnalnej zobaczyliśmy ludzi, którzy byli za nie przebrani.
Sala gier
W hotelu jedna sala przeznaczona była wyłącznie na rozrywkę. Tenis stołowy, Wii, gry planszowe m.in. Osadnicy z Catanu i szachy, coś w czym gra się na instrumentach i śpiewa (pojęcia nie mam, jak to coś się zwie) i chyba jeszcze jakaś jedna konsola.
Boskie jedzenie z całego świata
Śniadania i lunch jadaliśmy na tarasie na ostatnim piętrze, z którego był wspaniały widok na góry. Samo jedzenie było jeszcze lepsze. To jest coś co zawsze będę pamiętał z tej imprezy. Na kolację w pierwszy dzień wszyscy wybrali się do takiej restauracji, jakiej chcieli (hinduska Tandoori w moim wypadku), w drugi dzień trzy sale przeznaczono na kuchnie z różnych kontynentów. Mieliśmy do wyboru europejską, amerykańską i azjatycką. Odwiedziłem tylko salę azjatycką (dalej już nie byłem w stanie), udekorowaną w taki sposób, że od razu wiedziałem gdzie wszedłem. Część potraw było przygotowywanych przez kucharzy na miejscu. Stali z rozgrzanymi na ogniu patelniami w sali konferencyjnej… Trzeciego dnia objadaliśmy się na górze Whistler w Roundhouse Restaurant, do której trzeba było się dostać kolejką gondolową.
Keynotes, czyli WebGL i inne rządzą
Nie podejmuję się opisania wszystkiego. Używając wielkiego skrótu można powiedzieć, że najbardziej entuzjastycznie były przyjmowane wszelkiego rodzaju dema pokazywane w wydaniu beta Firefoksa 4, które pojawiło się, specjalnie na tę imprezę. Dobrze odbierane były nowinki z CSS3, SVG, pomysły, jak można to połączyć z <video/> i <audio/> z HTML5, wykorzystać WebGL i sterować slajdami z innego urządzenia dzięki WebSockets. Furorę zrobił film oparty o ww. technologie, w którym mały samolot latał sobie wśród wieżowców, których oświetlenie zmieniało się w zależności od lecącej w tle muzyki, a reklamy tekstowe na budynkach były odczytane w locie z Twittera. Demoscena ma się dobrze.
Science Fair i World Expo
Pomyślano o tym, że ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co widział na prezentacjach albo wcześniej gdzieś czytał. Na hotelowym korytarzu rozstawiono ok. 60 stolików z monitorami, przy których były prezentowane różności (w tym dema opisane wyżej). Nazwano to Science Fair. Można było sobie podejść do takiego stolika i na spokojnie porozmawiać z zaangażowanymi osobami.
World Expo było czymś w rodzaju prezentacji zespołów lokalizacyjnych Mozilli. Przy tych samych stolikach, co Science Fair, tylko kilka godzin później ludzie z całego świata zachwalali swój kraj lub region i zespół. Jako Aviary.pl też mieliśmy swój stolik, ale przyznam – bez jedzenia, picia i jakichś dodatkowych atrakcji ciężko było się przebić 🙂 Hindusi prezentowali swoje potrawy, Belgowie piwo Leffe, u Japończyków w kimonach można było się uczyć pisać w ich języku. Na stoisku Jordanii czekały katalogi przygotowane przez tamtejszą organizację turystyczną, reklamujące ten kraj, Toni z Katalonii uczył nietypowego sposobu picia wina, a na stoisku USA samą atrakcją był prezentujący, długobrody, wytatuowany harleyowiec, zresztą pracownik Mozilli.
Następnym razem przygotujemy się lepiej, żeby nie trzeba było odpowiadać na pytania typu A gdzie jest wódka? 😉
Gondolami na imprezę pożegnalną
Ostatnią częścią tegorocznego Mozilla Summit była wspomniana już impreza na górze Whistler w Roundhouse Restaurant. I tutaj znów Mozilla nie zawiodła. Taras ze wspaniałym widokiem na góry, specjalnie przygotowane mozillowe drinki, doskonałe – jak zawsze – jedzenie, dobry DJ i mnóstwo fluorescencyjnych szali, okularów, kapeluszy.
I ostatecznie impreza przedłużona o godzinę, a potem zjazd gondolami na dół w całkowitych ciemnościach (nie są oświetlone, bo normalnie kursują do 20, a impreza skończyła się ok. 1 w nocy).
10 lipca 2010. Powrót
O powrocie do domu bym nie wspominał, gdyby nie to, że po raz kolejny byłem pod wrażeniem organizacji. Dwa dni przed wyjazdem przy recepcji pojawił się rozkład jazdy autobusów, (które miały nas zabrać prosto na lotnisko), ułożony wg odlatujących samolotów, z podanymi nazwiskami i numerami lotów, mapą świata ze strefami czasowymi, żeby każdy wiedział co, gdzie i kiedy. Przy wsiadaniu do autobusu upewniono się, że nikt nie zaspał po imprezie. Gdy dotarliśmy autobusem na miejsce – dwie osoby z Mozilli już na nas czekały, tylko po to, by wskazać, w którym kierunku terminalu mamy się udać…