Nie przypuszczałem, że tak szybko tutaj wrócę. Po krótkim czterodniowym pobycie w Barcelonie w kwietniu – znów trafiłem do serca Katalonii. I to znowu na cztery dni. Tym razem w ramach Mozilla Camp Europe 2008.
Do Barcelony przyleciałem, razem z Marcoosem, w czwartek. I zaczęły się przygody. Wieczorem postanowiliśmy coś zjeść. Długo szukaliśmy jakiejś restauracji w wąskich uliczkach Barri Gòtic. W końcu dotarliśmy do Ciutat Comtal (Ciudad Condal) przy c/Baños Nuevos 8. Restaurację prowadziło dwóch panów po pięćdziesiątce – rzeźnik i grzałkowy. Pierwszy był kucharzem i wyglądał jak rzeźnik. Nie żebym wiedział jak powinien wyglądać rzeźnik, ale gdybym sobie miał go wyobrazić – to wyglądałby właśnie tak, jak wspomniany kucharz. Drugi był kelnerem i widziałem co robił z daniem przyrządzonym przez rzeźnika. Wziął, zawieszony na gwoździu przyrząd wyglądający jak grzałka elektryczna, podłączył do prądu i po chwili zaczął nim atakować jedzenie. Dość skutecznie, bo po chwili grzałka się paliła. Ale jedzenie przyrządzone dla jednego z klientów wyglądało dobrze. Grzałkę ugasił, ewakuacji nie było. Zamówiliśmy pavo horno, czyli pieczonego indyka, niestety po chwili pan grzałkowy powiedział, że jest only one turkey, więc wybrałem coś innego – jakąś tam baraninę. Nie było, więc wybrałem jeszcze coś innego. No i dostałem chyba najgorsze danie w lokalu (widziałem to co podawali innym i wyglądało nieźle). Nie polecam tam dania Costillas lechal. Takie niby żeberka, tylko oprócz kości wszystko albo gumowate albo tłuste. Ale frytki i białe wino były świetne.
Tego dnia chcieliśmy jeszcze zwiedzić katedrę, ale było już za późno.
W piątek zwiedziliśmy świątynię Sagrada Familia (ja już po raz drugi), wjechaliśmy na górę Montjuïc, gdzie obejrzeliśmy stadion olimpijski (piękny to on nie jest…) i zwiedziliśmy muzeum olimpijskie, potem wróciliśmy do starej części miasta i obejrzeliśmy w końcu katedrę, a później fantastyczny Casa Batlló. Udając się do metra natknęliśmy się na wystawę sklepową, która na rozbawiła:
Sobota i niedziela to już wyłącznie MozCamp. Na nic innego nie było czasu. Z takich ciekawostek – w sobotę David Ascher przedstawił nowe, rewolucyjne spojrzenie na Thunderbirda – uproszczony interfejs, przyciski do odpowiadania na maile umieszczone przy otrzymanym e-mailu (nie w pasku narzędzi), wygodne wyszukiwanie, lepszy niż w Gmailu sposób prezentacji korespondencji z wybraną osobą. Z polskich akcentów – Staś, wraz z Pike’iem, Sethem i Sipaqiem prezentowali L10n-drivers Team, Gandalf z Adrianerem mówili o Silme. Wieczorem relaksowaliśmy jedząc tapas i pijąc wino na plaży w restauracji Sal Cafe. I coś, co mnie zaskoczyło – nie wiedziałem, że Aviary.pl jest w środowisku Mozilii tak popularne i tak podziwiane. Wystarczyło się przedstawić, by wzbudzić entuzjazm u rozmówcy…
W niedzielę Aza Raskin prezentował nowe idee w Ubiquity (niestety się spóźniłem), a Brian King pokazywał subskrybowanie rozszerzeń przez RSS. Z polskich rzeczy – Marek zaprezentował historię Aviary.pl, a ja opowiedziałem krótko jak pracujemy – stand-upy, Matrix, przyjmowanie nowych osób. Potem Gandalf prezentował jeszcze szablony stron internetowych dla społeczności, ale na to się już nie załapałem – nie chciałem się z Markiem spóźnić na samolot. Z powody mgły w Monachium wylądowaliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem i ledwie zdążyliśmy się przesiąść (czytaj: dobiec) – odliczano już 2 minuty do zamknięcia bramek.
Ciekawe kiedy znów wpadnę na 4 dni do Barcelony…